Łączna liczba wyświetleń

piątek, 8 lutego 2013

                 276.  Czasem choroba spada na nas jak grom z jasnego nieba. Czasem się skrada, pomału delikatnie, by w końcu zaatakować z pełną siłą.
SM, jakie ja mam, skradało się, wchodziło tylnymi drzwiami, by w pewnym momencie uderzyć tak dotkliwie, że dopiero po kilku miesiącach zdałem sobie sprawę co się stało…
Potem, no cóż, zgodnie ze swoją naturą, wracało wszystko do „normy” i znowu z nienacka atakowało. Kilka razy pomogły tabletki, parę razy nie obeszło się bez szpitala… Każdy rzut pozostawiał po sobie jakąś niespodziankę, jakąś niepełnosprawność…

Jest jeszcze jeden sposób, atakowania przez chorobę bogu ducha winnego człowieka.
Jest to niepełnosprawność od dziecka. Chory traktuje ją od początku jako coś co go spotkało i musi się z tym żyć aż do śmierci. Jest niewygodne, wredne, przeszkadza. Jednak rzadko kiedy buntuje się przeciwko jej, bo ją już dawno zaakceptował.
Bo czy człowiek który urodził się chory, ma żal do stwórcy że żyje?... Ciągnie swój garb za sobą, bo innego życia nie zna. To znaczy zna, bo chodzi (jeździ na wózku) do szkoły, pracy, „łowi ryby”, a tam otaczają go zdrowi ludzie… Ten człowiek mówi sobie że tak już musi być…

SM, które ja mam, nie daje się przyzwyczaić do siebie. Kiedy myślisz że jest dobrze, znów budzisz się z jakąś ułomnością z którą musisz walczyć. Poznawać, leczyć…

Wiem, każda choroba to „Wredna suka”. Ale jakby to było dobrze coś móc sobie zaplanować. Jakże trudno taką nieprzewidywalną nieuleczalną chorobę w sobie zaakceptować…     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz