SM, jakie ja mam, skradało się, wchodziło
tylnymi drzwiami, by w pewnym momencie uderzyć tak dotkliwie, że dopiero po
kilku miesiącach zdałem sobie sprawę co się stało…
Potem, no cóż, zgodnie ze swoją
naturą, wracało wszystko do „normy” i znowu z nienacka atakowało. Kilka razy pomogły
tabletki, parę razy nie obeszło się bez szpitala… Każdy rzut pozostawiał po
sobie jakąś niespodziankę, jakąś niepełnosprawność…
Jest jeszcze
jeden sposób, atakowania przez chorobę bogu ducha winnego człowieka.
Jest to
niepełnosprawność od dziecka. Chory traktuje ją od początku jako coś co go
spotkało i musi się z tym żyć aż do śmierci. Jest niewygodne, wredne,
przeszkadza. Jednak rzadko kiedy buntuje się przeciwko jej, bo ją już dawno
zaakceptował.
Bo czy człowiek
który urodził się chory, ma żal do stwórcy że żyje?... Ciągnie swój garb za
sobą, bo innego życia nie zna. To znaczy zna, bo chodzi (jeździ na wózku) do szkoły,
pracy, „łowi ryby”, a tam otaczają go zdrowi ludzie… Ten człowiek mówi sobie że
tak już musi być…
SM, które ja
mam, nie daje się przyzwyczaić do siebie. Kiedy myślisz że jest dobrze, znów budzisz
się z jakąś ułomnością z którą musisz walczyć. Poznawać, leczyć…
Wiem, każda
choroba to „Wredna suka”. Ale jakby to było dobrze coś móc sobie zaplanować. Jakże
trudno taką nieprzewidywalną nieuleczalną chorobę w sobie zaakceptować…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz