Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 4 czerwca 2013

             337.     Ucieszyłem się gdy w skrzynce na listy, znalazłem kolejny numer kwartalnika – „NeuroPozytywni”. Od razu zacząłem lekturę i…  
            No cóż, temat bardzo prawdziwy… Artykuł „Skazany na Islandię” Grzegorza K. sprawił że się zamyśliłem. Przypomniałem siebie z okresu mojej diagnozy…
            Też z żoną poprawialiśmy swoją kondycję finansową na zachodzie, ale my wyjeżdżaliśmy do pracy na trzy miesiące. Mieliśmy jeszcze gospodarstwo, ja pracowałem dodatkowo w mieście jako gość od wszystkiego u dealera Toyoty.
            Nie, to nie było stanowisko wykidajły, cz mafiosa. To było coś w rodzaju kierownika administracyjnego… ;-D
To wtedy przyszła diagnoza…
            Nie przyszła ona tak hop siup. Od roku wiedziałem że coś się ze mną dzieje. Już jesienią chciałem iść do szpitala by się przebadać, jednak wtedy, tak jak wcześniej, wystarczyły tabletki sterydowe… Wiosną jednak choroba zaczęła mocno przeszkadzać. Tym razem zez, olbrzymie zmęczenie i…
            Bez skierowania, pojechaliśmy z żoną do szpitala. Z żoną, bo ja już nie wiedziałem w którą drogę mam skręcić, która jest tą prawdziwą… ;-D
            W szpitalu, żadne zaskoczenie. Ludzi sporo, krzesełka i czekanie na swoją kolej…
            Chyba po godzinie wszedłem do gabinetu neurologa któremu wytłumaczyłem dlaczego tu jestem. Zbadał mnie i zaskoczył… Powiedział panie Januszu, podejrzewam u pana ciężką chorobę. Jednak by ją potwierdzić muszę w szpitalu wykonać biopsję. Czy pan wyraża zgodę?
            No cóż, szok. Wiedziałem co to biopsja i czym ona grozi, spytałem czy mogę się naradzić z żoną. Odpowiedział, byle by nie za długo, bo zaraz kończy dyżur…
            Po pewnym czasie leżałem już w szpitalu…
Badania, badania, punkcja której nawet nie poczułem i analizy...
            Po dwóch tygodniach siostry robiły mi kanapki, żona kąpała, a pójście do toalety to była prawdziwą wyprawą...
No cóż, dla mnie to polska norma. Czy w 1997 roku w kraju za odrą było by inaczej? Chyba nie…
            Za rok, półtora przyszedł drugi rzut. Oddział piętro wyżej i inny ordynator. I tu i tam nie mogę się przyczepić do niczego. Opieka dobra, leczenie też, atmosfera normalna, lepiej niż ówczesny polski standard szpitalny.  
Jeśli ktoś spyta o leczenie, ja odpowiem w 97’roku? Kto słyszał o lekach na SM? Sterydy, kroplówki i wszystko...
            Myślałem że nie wiele już czasu mam przed sobą. Byłem jeszcze sprawny, ale choroba bardzo mnie osłabiała…
Wtedy to zadzwonił w moim mieszkaniu telefon…
Dzwonił lekarz z Drugiej Neurologii i poprosił o spotkanie. Na miejscu spytał: - Czy nie zechciałbym wziąć udział w programie jako „królik doświadczalny’ wypróbowując lek na SM. ? Bez zastanowienia się zgodziłem. W Glowie brzmiały mi słowa: Jeśli nie sobie, to może pomogę innym…
To było kilkanaście lat temu, mieszkaliśmy już w Białymstoku. Po drodze ze szpitala odwiedziłem żonę w pracy i oznajmiłem jej swoją decyzję… Ani słowa sprzeciwu…
Po roku oznajmiono mi że dostawałem lek. Spytano czy nadal chcę, już świadomie uczestniczyć w programie i podpisano umowę na następny rok. I tak już trwa do dziś.
Teraz mam 54 lata, umowa jest co i rusz przedłużana. Chodzę, nie śmigam jak kiedyś, ale w domu mają ze mnie jeszcze pożytek. 
Lekarza mam na telefon, co miesiąc dostaję w przychodni kroplówkę. NFZ nic do mnie nie ma, bo leczony jestem przez szwajcarską firmę farmaceutyczną. Mam święty spokój i umowę podpisaną znowu na następne 5 lat... Szczęście, ja uważam że tak…
Pan Grzegorz napisał że czuje się wygnany, bo jeśli by wrócił do kraju, pozbawiony byłby leku. Ja natomiast też czuję się uwiązany do miejsca przez kroplówkę, tylko że mieszkam u siebie…    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz